Pojechałyśmy z przyjaciółką do bardzo fajnego składu staroci, ja po zmurszały stół, ona po abażur. Stołu nie kupiłam, bo był nowy, a nie stary, jak trąbiło ogłoszenie. Ale też odbyłyśmy z szefową przybytku całkiem dowcipną rozmówkę: „Oj, ten stół taki gładziutki i błyszczy, śruby prosto z marketu, chyba nie może być tak przedwojenny, jak w ogłoszeniu?” „Ależ! To jest bardzo stary stół, bardzo. Może ktoś go po prostu już raz odnowił…”
Jednakowoż, kto nigdy nie wyszedł ze sklepu z czymś zupełnie innym niż to, po co jechał, niech rzuci kamieniem. A zatem: ja capnęłam białe krzesło, które chciałam przywrócić do oryginału i urocze pudełeczko ze szpilkami, których nigdy nie użyłam, a przyjaciółka wyniosła piękny rzeźbiony stoliczek bez blatu. Nie, nie walczę z bielą mebli, po prostu to krzesło jakoś tak prosiło…
Powinnam się była puknąć w głowę już, jak zobaczyłam tę śrubkę w narożniku. Ale się nie puknęłam i następne długie tygodnie czyściłam krzesło z farby, która była kredówką, a ono było z egzotycznego, bardzo porowatego drewna. Ciemnego. Potem szybko okazało się, że narożnik, który uważałam, że sobie rach-ciach odtworzę, jest nie do znalezienia. To znaczy drewno jest nie do znalezienia. Bo krzesło było z drewna egzotycznego, a ja się uparłam, że nic nie będę barwić, tylko znajdę uzupełnienie. No i znalazłam – robi się z takiego drewna gryfy do gitar. Które, jak łatwo się domyślić, kosztują sto milionów zamiast groszy, które kosztowałby zwykły kołek.
Szlifując we łzach białe szczelinki w zakamarkach i próbując profesjonalnie zaokrąglić narożnik ze szczerozłotego klocka, w jeszcze większych łzach, nabawiłam się syndromu sztokholmskiego i nie mogłam już tego krzesła oddać do sprzedaży. Zostało więc w domu, a żeby nadać mu odpowiedniego szlachectwa, postanowiłam obić siedzisko legendarnym w mojej rodzinie brezentem, uratowanym z wojny przez dziadka-zaopatrzeniowca. Syn dziadka, czyli tata, który odziedziczył brezent, po latach zastanawiania się, czy na niego zasługuję, postanowił mi go uroczyście przekazać (byłam tuż przed pięćdziesiątką). Tata zbudował takie napięcie, że wioząc go do domu, zawinęłam brezent w folię bąbelkową!
No. A ostatecznie krzesło stanęło w pokoju, w którym są czerwone i różowe dywany i ten zielony brezent jest naprawdę bez sensu. Ale boję się go wymienić, bo to przecież przedwojenny skarb. Kurde.