No dobra, przesadziłam z przerwą w pisaniu. Nie przyszło mi do głowy, że albo pracujesz, albo piszesz w internetach. Z całym szacunkiem dla internetów, oczywiście. No więc było tak – chciałam se przenieść pracownię ze wsi do miasta. I wypatrzyłam w przetargach lokal po – uwaga – moim własnym, niegdysiejszym szewcu. Do którego nosiłam buty naszej całej rodziny, także dlatego, że miał pracownię na dole kamienicy, w której mieliśmy nasze pierwsze, maleńkie mieszkanko.
Kiedy zrozumiałam, że szewc jest wystawiony do przetargu, najpierw przegrałam o 50 groszy z tajemniczym barberem, który na szczęście tajemniczo zrezygnował z umowy i wkroczyłam ja! Cała na szaro, bo remont był, jakby to powiedzieć…wyczerpujący. Także dlatego, że ekipa remontowa, zaprzyjaźniona, po szóstym chyba wspólnym projekcie, postanowiła tym razem wybrać pieniądz niemiecki, który się objawił bardzo nagle, więc ekipa niewiele myśląc, tak jak stała, pojechała za Odrę zostawiając mnie z nocnikiem. Tak, wiem, że mówi się „z ręką w nocniku”, ale uwierzcie, to był cały wielki nocnik. Z meniskiem wypukłym nawet wręcz, serio,
Ale! Jest wreszcie, można wpadać, niedługo będzie już kawka (na razie herbatka tylko) i gadać, oglądać, szkicować, wybierać kolory, tkaniny i tak dalej. Warszawska Praga, moja ukochana, ulica Szymanowskiego 8. Każdy Wam powie, gdzie był szewc <3
Ps. Czerwona czechosłowacka lampa, odkąd ją zobaczyłam w Łowcach, też przebierała nóżką, żeby już stanąć w witrynie i gapić się na przechodniów, hihi…